Saga rodu van der Coghen

Saga  (z nordyckiego: sögur),  to staroskandynawska opowieść o legendarnych lub historycznych rodach Wikingów,
ich wyprawach i migracji. Ze względu na upływ czasu fakty historyczne zmieszają się w niej z żywą, nieskrępowaną legendą
przekazywaną w rodzinie z ust do ust…

Poniższa Saga, to opowieść na długie, zimowe wieczory.

Opowieść o pewnej rodzinie z Północy, która 200 lat temu za swą Ojczyznę wybrała Polskę
i pozostała jej wierna na dobre i na złe – czasem za cenę własnego bezpieczeństwa, a nawet życia….

DAWNE DZIEJE

Legenda mówi, że przodkami rodu van der Coghen byli Wikingowie –   wojowniczy i szaleńczo odważni żeglarze, którzy podczas swoich morskich wypraw odkrywczo-zdobywczo-kupieckich osiedlali się na europejskich wybrzeżach m.in. na terenie dzisiejszej Irlandii. Tam Coghenowie zasymilowali się i zbudowali swe rodowe gniazdo na nadmorskich skałach w formie (istniejącego do dziś) niewielkiego, rycerskiego zameczku obronnego o tej nazwie. Zajmowali się żeglarstwem, handlem i wojaczką (co wówczas powszechnie szło w parze) i stąd etymologia nazwiska. Coghen (Kogen), zgodnie z tradycją rodzinną wywodzi się od rzeczownika „koga” określającego duży, uzbrojony żaglowiec handlowy, dostosowany świetnie do celów wojennych. 

Legenda mówi też, że kilku rycerzy noszących to nazwisko, w uznaniu ich odwagi i rozsądku dostąpiło nawet zaszczytu  mianowania ich  Parami Irlandii, (którzy rządzili wówczas tym krajem), ale wskutek nękających ten kraj walk religijnych i klanowych część członków bitnego rodu Coghenów poległa w walkach a inni wyemigrowali w końcu z wysp brytyjskich na wybrzeże  Niderlandów (dzisiejszej Belgii). Tu  uznano ich status rycerski dodając do nazwiska charakterystyczny dla Flamandii przedrostek: van der (odpowiednik charakterystycznej polskiej końcówki: -ski, lub -wicz).

Osiedleni we Flamandii, dynamiczni van der Coghenowie znów dali świadectwo swej wiedzy, determinacji i zaangażowania w sprawy publiczne. Potwierdzeniem tej tezy może być fakt, iż pierwszym ministrem skarbu i członkiem Rządu Tymczasowego nowo powstającego Królestwa Belgii został mianowany Jacques-Andre van der Coghen. Ten wybitny mąż stanu i niezwykle sprawny dyplomata, stworzył niezwykle nowatorski jak na owe czasy system monetarny Belgii, stabilizujący gospodarkę tego młodego państwa na długie lata (o czym wspominają dzisiejsze encyklopedie belgijskie).
Z dokumentów historycznych wynika ponadto, że w uznaniu jego wielkich zasług dyplomatycznych dla pokoju i rozwoju Europy, Papież nadał jemu i jego potomkom tytuł hrabiego van der Coghen z dewizą herbową: „Sine labore nihil” (co się tłumaczy: „Nic bez pracy”), a Król Belgii Leopold I potwierdził to nadanie własnym edyktem.

NA POLSKICH KRESACH (200 LAT TEMU)

Przenosząc się w  owych czasach do Europy Wschodniej w szeregach Wielkiej Armii cesarza Napoleona Bonapartego maszerującej na carską Rosję w 1812 roku, odnajdujemy oficera belgijskiego o nazwisku van der Coghen. Ów oficer podczas odwrotu armii napoleońskiej spod Moskwy przez ziemie litewskie, został ranny w bitwie i ukryty przed Moskalami w polskim, kresowym dworku szlacheckim. Tam ocalony i wyleczony z ran, wkrótce ożenił się z ukrywającą go polską szlachcianką  (polski film Tadeusza Chmielewskiego „Wierna rzeka” dobrze oddaje klimat tamtych czasów, choć zawarta w nim puenta jest bardziej tragiczna).

Niestety, ów napoleoński oficer postrzegany, co zrozumiałe,  jako potencjalny wróg caratu, nie mógł pozostać na Litwie  gdyż jemu i całej rodzinie zagrażałoby zesłanie na Sybir. Przeniósł się więc ze swoimi najbliższymi  na południowe Polskie Kresy pod zaborem austriackim czyli tereny dzisiejszej Ukrainy.

Minęły lata. Ślady potomków tego oficera odnajdujemy na terenach Rusi Wołyńsko-Halickiej wśród polskich ziemian kresowych. Mieszkają wśród Ukraińców stanowiących większość włościan ich majątku (oraz wśród osadników niemieckich i Żydów). Co ciekawe pomimo, że są żarliwymi katolikami chodzą co niedzielę… do wiejskiej cerkwi, bo najbliższy polski kościół katolicki jest odległy o dwa dni jazdy bryczką bezdrożami…

Z tamtych czasów w tej rdzennie katolickiej rodzinie kultywującej polskie tradycje niepodległościowe,  ukształtował się klimat niezwykłej tolerancji dla ludzi innej wiary i życzliwe zainteresowanie obcym obyczajem i kulturą, pieśniami i kuchnią: rosyjską, ukraińską niemiecką i żydowską.

Wiadomo dziś na pewno, że w XIX wieku Stefan hr van der Coghen posiadał na Kresach pokaźny majątek ziemski a jego syn Stanisław Zygmunt urodził się 31.10.1890r w Dobromilu w okręgu lwowskim.

Ponieważ były to tereny Galicji znajdującej się w obszarze zaborów cesarsko-królewskiej Monarchii Austro-Węgierskiej, Stanisław Zygmunt zostaje powołany do odbycia służby wojskowej w armii austriackiej i odbywa ją w Alpach w wyborowych oddziałach strzelców wysokogórskich. Po demobilizacji wstępuje do Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego . Żeni się z Janiną (Joanną) Rutowską i z tego związku rodzi się w Wiedniu dniu 1 marca 1915 r  ich syn Stanisław Bohdan van der Coghen. Natomiast ich młodszy syn umiera w wieku 3 lat na zapalenie płuc (niestety jego ojciec-lekarz nie był go w stanie uratować, gdyż nie znano jeszcze wówczas penicyliny…)

W 1917 roku wybucha Rewolucja Październikowa. Rodzina Van der Coghen traci cały majątek na Ukrainie i uchodząc  zostawiają tam groby najbliższych i dorobek wielu pokoleń. Podczas zawieruchy rewolucyjnej przenosi się do Wiednia a następnie do Krakowa.

W 1918 r. Stanisław van der Coghen bierze w Poznaniu czynny udział w walkach Powstania Wielkopolskiego gdzie zostaje mianowany na stopień kapitana.

Po wyzwoleniu Polski, van der Coghenowie przenoszą się na stałe do Poznania gdzie dr.n.med. Stanisław van der Coghen, służąc jako lekarz wojskowy w odrodzonym Wojsku Polskim obejmuje następnie funkcję szefa służby zdrowia polskich kolei (PKP), prowadzi jednocześnie jako wzięty  specjalista-kardiolog prywatną praktykę lekarską. W swej pracy łączy z powodzeniem wiedzę lekarza z intuicją psychologa co daje niezwykle pozytywne efekty i sławę celnego diagnosty.

W 1920 r. dr med. Stanisław van der Coghen jako oficer WP bierze udział w wojnie polsko-bolszewickiej (zw. „Cudem nad Wisłą”) za co po zwycięstwie nad bolszewikami zostaje uhonorowany odznaczeniami wojskowymi.

Jego syn Stanisław Bohdan, po maturze dostaje się na medycynę, którą wobec hitlerowskiego zagrożenia Polski przerywa w 1938 r. wstępując na ochotnika jak wielu polskich patriotów, jako wachmistrz podchorąży, do pułku ułanów jazłowieckich.

POLSKA W KLESZCZACH SOWIECKO-HITLEROWSKICH

W chwili wybuchu II wojny światowej dowódca polskiego szpitala polowego dr n.med. mjr Stanisław Zygmunt van der Coghen (wraz z przydzielonym do jego jednostki synem Stanisławem, medykiem-podchorążym), wycofuje się przed nawałą hitlerowską ze swym szpitalem wojskowym na wschód. 17 września na Polskę uderzają Sowieci. Szpital zostaje ogarnięty przez oddziały bolszewickie współpracujące z hitlerowcami w agresji na Polskę. Sowieci załadowują internowanych oficerów do wagonów bydlęcych i wywożą w głąb Rosji. Podróż trwa wiele dni. Pewnej nocy kilku młodych oficerów (w tym podchorąży van der Coghen) decyduje się na ucieczkę. Po wyrwaniu desek w burtach wagonu – skaczą w ciemność z pędzącego pociągu. Na szczęście jadący na ciągniętej na końcu pociągu lawecie sowieccy sołdaci są, jak zwykle, pijani i strzelają w ciemność na oślep i dzięki temu kilku uciekającym żołnierzom udaje się ujść z życiem.

Niestety reszta transportu podąża nieubłaganie ku swemu przeznaczeniu i mjr dr n. med. Stanisław Zygmunt van der Coghen zostaje wywieziony do jednego z sowieckich obozów jenieckich. Jako szanowany oficer-lekarz staje się członkiem polskiej Rady Obozu występując jak zwykle odważnie w imieniu żołnierzy do sowieckiej komendantury obozu z żądaniami przestrzegania prawa międzynarodowego wobec nich, jako jeńców wojennych.

Jakby na przekór tym żądaniom wkrótce, bo w 1940r. zostaje wraz z innymi zamordowany strzałem w tył głowy przez sowieckich oprawców z NKWD w Twerze w guberni moskiewskiej. Rosjanie nie zważając na to, że jest lekarzem, mordują go tylko za to, że jest polskim oficerem, wiernym swej Ojczyźnie do ostatka.
Jego nazwisko widnieje dziś na liście ofiar Miednoje gdzie pogrzebano jego ciało w masowych grobach sadząc na nich drzewa dla zatarcia śladów zbrodni ludobójstwa (pozycja w wykazie Katedry Polowej nr. pl 15980)

(Wiele lat później, już w Wolnej Polsce,  zostaje mianowany pośmiertnie przez Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego do stopnia podpułkownika WP i uhonorowany najwyższym polskim odznaczeniem bojowym: Orderem Wojskowym Virtuti Militari.
A młodzież dolnośląskiego miasteczka w Międzyborzu postawiła w roku 2007 pod swoją szkołą kamień z tablicą wspominającą Jego męczeńską śmierć i posadziła Dąb Jego Pamięci…)

OKUPACJA POLSKI – CZAS HONORU

Tymczasem wśród jeńców, którym powiodła się ucieczka jest jego syn, podchorąży Stanisław Bohdan van der Coghen, który po wielu perypetiach dociera w końcu do Krakowa. Tam zakłada firmę „Hurtownia towarów kolonialnych VANCO”. Firmie udaje się nawet uzyskać korzystny status przedsiębiorstwa użytecznego gospodarce Rzeszy, (co daje tzw. „mocne papiery” jej pracownikom, którymi są niemal wyłącznie polscy oficerowie i żołnierze, prowadzący działalność konspiracyjną w strukturach AK).

Stanisław znany z rogatej duszy bierze udział w szeregu działań dywersyjnych. Do rodzinnej legendy przeszła brawurowa akcja, w której w biały dzień, wraz z kolegami – oficerami polskiego Podziemia, przebrani w sposób charakterystyczny dla Gestapo i posługując się płynnie językiem niemieckim przeprowadzili przez  kordony łapanki hitlerowskiej w Krakowie,  dzięki swemu zuchwalstwu i szaleńczej odwadze… kilku brytyjskich spadochroniarzy ukrywanych przez podziemie AK a poszukiwanych zaciekle, choć bezskutecznie przez Niemców.

W tym okresie Stanisław poznaje swą późniejszą żonę Ewę Brzostyńską harcerkę Szarych Szeregów ZHP, najmłodszą córkę b.sędziego cieszyńskiego, notariusza i v-ce prezesa katowickiego Sądu Apelacyjnego Adama Brzostyńskiego, aresztowanego w tym czasie przez Gestapo i osadzonego wraz z wykładowcami Uniwersytetu Jagiellońskiego w obozie koncentracyjnym Auschwitz oddział Nowy Wiśnicz. Jest ona też bratanicą krakowskiego Komendanta konspiracyjnych harcerskich „Szarych Szeregów” –  harcmistrza Seweryna Udzieli, który zostaje schwytany przez Gestapo i zamęczony w obozie zagłady Auschwitz/Birkenau w 1941 r. Ewa jest także siostrą Haliny Brzostyńskiej, sanitariuszki Szarych Szeregów walczącej  później (w 1944 r.) w Powstaniu Warszawskim.

Niestety dobrze prosperująca działalność handlowo-konspiracyjna hurtowni VANCO zostaje zdekonspirowana przez denuncjatorów. Stanisław van der Coghen ostrzeżony zbyt późno, zostaje aresztowany przez Gestapo w chwili przygotowania do ucieczki do leśnego oddziału partyzanckiego AK i osadzony w więzieniu na Montelupich. Tam przetrwa brutalne i długotrwałe przesłuchania Gestapowców polegające na biciu przerywanym naprzemiennie propozycjami współpracy i podpisania Reichslisty i pójścia na współpracę z okupantem. Pretekstem było to, że Stanisław jest rodowitym Wiedeńczykiem, więc przez to uznawanym przez władze Rzeszy za Austriaka, czyli członka „Wielkiego Narodu Niemieckiego”. Poza tym płynnie posługuje się kilkoma językami w tym biegle niemieckim. Stanisław jednak zdecydowanie odrzuca propozycję kolaboracji i to w sposób obraźliwy dla okupantów. Zostaje za to wówczas skatowany i wywieziony do obozu zagłady (prawdopodobnie w Płaszowie lub Auschwitz).

Hitlerowska Komendantura niemieckiego Obozu Koncentracyjnego, zorientowawszy się, że Stanisław jest medykiem władającym płynnie językami: niemieckim, francuskim, ukraińskim a także jidysz oraz hebrajskim, wyznacza go do pełnienia więziennej funkcji lekarza i kierownika polskiego szpitala tego obozu zagłady (nosi od tej chwili opaskę z napisem „Polnische Arzt”).

Pełniąc tę funkcję Stanisław wraz z więziennym gronem współtowarzyszy niedoli, niejednokrotnie wybitnych lekarzy, wykładowców uniwersyteckich (głównie Żydów) dokonują heroicznych czynów próbując w beznadziejnych obozowych warunkach i przy braku jakichkolwiek podstawowych środków medycznych, ratować od śmierci umierających im na rękach, skatowanych, chorych i zagłodzonych więźniów żydowskich.

Trauma obozowa jest tak straszna, że Stanisław, który cudem przeżył obóz, nigdy już nie wrócił do zawodu lekarza, pomimo, że jeszcze wiele lat po wojnie nadchodziły doń z Izraela, USA i innych krajów świata listy od ocalałych byłych więźniów zaadresowane: „do dr.med. Stanisława van der Coghena”, budząc tym zdumienie jego dzieci, nie znających losów okupacyjnych swego Ojca, które były  rodzinnym tabu i o których nie wolno było rozmawiać i pytać o wspomnienia…

TRUDNE CZASY POWOJENNE

Po zakończeniu II wojny światowej Stanisław van der Coghen żeni się z b. harcerką podziemnych Szarych Szeregów Ewą z Brzostyńskich. Podczas wojennej tułaczki, obie rodziny w sensie materialnym straciły wszystko, pozostały im jedynie tradycje niepodległościowe i duma z przeszłości rodziny.

Wierząc głęboko w to, że sowiecka okupacja Polski jest chwilowa, pragną ją
przetrwać poza Krakowem. Wyjeżdżają do Krynicy-Zdrój w Beskidzie Sądeckim, do drewnianej, krynickiej willi „Biała Róża”, do której jeszcze w obozie zagłady zaprosił go współwięzień,  właściciel tego domu. Przyjaciel, ów przepadł jednak w pożodze wojennej bez wieści i nigdy nie wrócił w ukochane góry.

W „Białej Różny” rodzą się tymczasem dzieci Stanisława i Ewy: córka Anna Monika (1950), syn Piotr Artur (1953) i córka Rita Astrid (1956). Rodzice utrzymują się z prowadzenia kawiarenki „Celerin” na Bulwarach Dietla i przydrożnej, małej restauracyjki „Cichy kącik”. Umieją stworzyć wyjątkowy, kameralny nastrój kresowy, skutkiem czego ich częstymi gośćmi stają się znane postaci z ówczesnego świata kultury, aktorzy, pisarze, poeci. Częstymi gośćmi bywają wówczas  podobno: Władysław Broniewski, Konstanty Ildefons Gałczyński, Julian Tuwim  a przed lokalem na Bulwarach Dietla przesiaduje Nikifor Krynicki i maluje swoje obrazki…

Ewa w tym czasie prowadzi dom i pracuje jako instruktor sportowy góralskiego klubu łyżwiarstwa figurowego w Krynicy.

Ale ówczesne władze komunistyczne nie dają za wygraną. Były AK-owiec? (na plakatach wówczas malowano: „AK –zapluty karzeł reakcji” ), uciekinier z Katynia, a teraz „prywatna inicjatywa”? I jeszcze chce mieszkać w terenie nadgranicznym? Na to nie było zgody władzy ludowej!. Rodzina zostaje pozbawiona lokalu i domu mieszkalnego i tak nękana przez Bezpiekę, że ostatecznie wyjeżdża z gór…

Stanisław szykanowany nadal i dodatkowo zupełnie zrujnowany „domiarami”, którymi ówczesna władza przez urząd skarbowy tępiła zaciekle „prywatną inicjatywę”, „czarną reakcję”, nie może odnaleźć się w bandyckiej,  komunistycznej rzeczywistości powojennej Polski, wyjeżdża do pracy w USA gdzie pracuje jako robotnik.
Skąd ten szykanowany zaciekle przez lokalne UB człowiek dostał paszport? Podobno za okupacji więziony i katowany przez Gestapo na Montelupich „siedział pod celą” z kimś, kto po wojnie stał się jednym z bardzo wysokich, komunistycznych urzędników PRL-u i komu, jako współwięźniowi, pomagał przetrwać koszmar katowni Gestapo… (w rodzinnych przekazach mówiło się szeptem o Józefie Cyrankiewiczu, który tak jak Stanisław był przedwojennym członkiem PPS), a od 1947 r. premierem rządu PRL.
Ze względu na tragiczny Katyń i zupełnie inne poglądy na nową Polskę ich drogi rozeszły się, ale okupacyjne wspomnienia wspólnej niedoli spowodowały, że Stanisławowi pozwolono wyjechać z Kraju, co było wówczas rzadkością.

Tymczasem żona Stanisława, Ewa otrzymuje z kilku miast Polski propozycje pracy trenera-koordynatora i dziennikarza sportowego. Zaczyna się więc tułaczka z miasta do miasta. Pracuje ciężko na 3 etatach. Nie ma jej w domu czasem po 20 godzin. Pisze felietony i prowadzi sportową audycję radiową „Runda z piosenką”. Pracuje w kilku klubach sportowych trenując zawodników i szkoląc młodych trenerów. Jednym z jej wielkich osiągnięć tamtego okresu jest uzyskanie statusu sportowego sędziego międzynarodowego w łyżwiarstwie figurowym, wyszkolenie kilku mistrzów Polski a także pełnienie funkcji trenera kadry narodowej Polski.

Dopiero w 1970 r. na fali gierkowskiej, rzekomej  „odwilży” Stanisław wraca do Polski i kieruje OSiRem w Gliwicach. Jednakże jego osobistą, życiową pasją, odkrytą podczas tułaczki (zna biegle sześć języków i kilka innych w stopniu komunikatywnym), staje się, pomimo kompletnego braku funduszy, zwiedzenie całego świata: autostopem, pociągiem, statkiem, pieszo i z ciężkim plecakiem na plecach. Cel ten realizuje konsekwentnie i z uporem przesyłając ze swych wypraw arcyciekawe listy opisujące dalekie kraje…

Niestety w grudniu roku 1979 ( na rok przed emeryturą) po ciężkiej, półrocznej chorobie i strasznych cierpieniach, umiera niespodziewanie na zbyt długo nierozpoznanego przez lekarzy, rozległego raka jamy brzusznej.
Umiera w Nim senior rodu, były ułan-podchorąży Wojska Polskiego II RP, uczestnik kampanii wrześniowej 1939r, uciekinier z sowieckiego transportu do Katynia, szaleńczo odważny żołnierz polskiego Ruchu Oporu AK, ofiarny lekarz-więzień hitlerowskiego obozu zagłady, powojenny robotnik amerykański oraz zakochany w morzu i Nowym Jorku podróżnik i globtroter.

Ewa wyprowadza się do Katowic i będąc na emeryturze, staje się tam aktywną działaczką Klubu Inteligencji Katolickiej  i Uniwersytetu III wieku. Pisze artykuły. Powadzi w swej parafii intensywną działalność charytatywną i paliatywną wśród osób starych i niedołężnych dzieląc się z nimi swą olbrzymią i niesłabnącą mimo późnego wieku, żywotnością i energią.
26 września 2012 roku, w wieku niemal 90 lat umiera w szpitalu w Katowicach.

Ewa i Stanisław byli moimi rodzicami.

POST SCRIPTUM…

Czy mam pragnienie zemsty na Ukraińcach, którzy zrabowali cały nasz rodzinny majątek na Kresach, dorobek wielu pokoleń, a nas Polaków z tej ziemi wygnali?
Czy mam  pragnienie zemsty na  Rosjanach, którzy zamordowali mojego Dziadka tylko za to, że był Polakiem i polskim żołnierzem, a mojego Ojca ścigali jak zwierzę?
Czy mam  pragnienie zemsty na Niemcach, którzy w krakowskiej katowni Gestapo na Montelupich i w obozie koncentracyjnym wybili mojemu Ojcu wszystkie zęby i odbili mu nerki?
Czy mam pragnienie zemsty na rodzimych komunistach i UB-kach, którzy zmarnowali najpiękniejsze lata moim Rodzicom?

Nie. Bo nienawiść to droga do nikąd.
Wolałbym żeby dziś moje dzieci i wnuki przyjaźniły się z Rosjanami, Niemcami czy Ukraińcami i co najwyżej rywalizowały w zawodach sportowych lub w świecie businessu.
Wolałbym też, żeby żyły w kraju gdzie światopogląd jest osobistą sprawą każdego człowieka, będąc co najwyżej kwestią dyskusji i wymiany poglądów. Gdzie ludzie mogą wybrać czy bliższe ich sercu są poglądy prawicowe czy lewicowe.

Chciałbym żeby żyli w kraju gdzie już nigdy i nikt nie będzie zmuszał ludzi do życia we wzajemnej nienawiści i strachu.

Polski poeta o zdecydowanie lewicowych poglądach, Władysław Broniewski, pasjonat doskonałych trunków w krynickiej kawiarence moich Rodziców, w swym pięknym, emocjonalnym wierszu o wybuchu II wojny światowej, pt. „Słońce Września” przewidział takie koleje losu, pisząc:

„…O słońce! Słońce Września ! miną lata,
zdeptany będzie przez Prawo łeb węża,
może we wrogu odnajdziemy brata,
może sercami będziemy zwyciężać?

Może tak będzie… Ale słońce Września,
dni naszej chwały i krwi, i cierpienia,
przeklęte będzie w legendach i pieśniach,
aż nowe wzrosną po nas pokolenia.”

A nowe pokolenia już wyrosły! Chcą się rozwijać, kochać, żyć…