Home » Bez kategorii » Czarna madonna

Czarna madonna

Spotkałem Ją przypadkowo w suchym lesie tropikalnym w Środkowo-Wschodniej Afryce na Wyżynie Abisyńskiej, biorąc udział w misji Polskiej Akcji Humanitarnej …
Szła leśną ścieżką wdzięcznie i niemal lekko, pomimo przygniatającego ją ciężaru olbrzymiego pęku suchych konarów niesionych na barkach i drobnego dziecka wiszącego w chuście w zawiniątku. Obok niej dreptał mały, może kilkuletni chłopczyk również dzielnie dźwigający wielkie brzemię, niemal ponad jego siły …

Zapadał zmrok. W czarnych koronach kilkusetletnich gigantów odcinających się ostrym kontrastem na tle szafirowego nieba, wzmagały się krzykliwe głosy dzikich mieszkańców lasu… Pomału, pojawił się księżyc, prześwitując przez mocne pajęczyny tkane przez  liczne, włochate pająki czyhające na swój latający łup.  Zdumiewające, ale wśród czerni pni, Jej hebanowa twarz jaśniała jakimś nieziemskim blaskiem Madonny … i nie było to jedynie lśnienie potu na umęczonej wysiłkiem kobiecej twarzy…

Chciałem jej pomóc dźwigać brzemię, ale odmówiła zdecydowanym gestem, nie protestując jednakże, gdy po chwili wziąłem ciężar z barków jej synka… i tak szliśmy razem w milczeniu przez ciemniejący las: Ona – smukły, nieprawdopodobnie piękny symbol kolebki ludzkości – Afryki, obok, jej radosny, czarny synek oraz ja – stary, biały człowiek, coraz bardziej cierpiący z powodu wbijających się w moje ramiona, twardych konarów ładunku, z którego odciążyłem barki chłopca…

Jednak gdy wśród pni widać już było prześwitującą polanę i chaty wsi, kobieta gestem poprosiła aby niesione przeze mnie brzemię oddać dziecku. Zrozumiałem!  Jej pojawienie się w tej afrykańskiej wiosce w towarzystwie obcego mężczyzny – Europejczyka, mogło przynieść nieprzewidywalne i być może przykre dla niej konsekwencje, nie warte mojej drobnej pomocy…

Na pożegnanie, kiwnęła mi głową godnie, acz z wysiłkiem spod przygniatającego ją ciężaru, błyskając bielą olbrzymich oczu i wówczas kolejny raz w życiu, pomyślałem, że macierzyństwo, piękno i dobro nie mają koloru skóry.

Nie zobaczyliśmy się już nigdy.

*****

Irracjonalnie i bezskutecznie szukałem jej wzrokiem kilka dni później stojąc przed starochrześcijańskim monastyrem i obserwując grupę abisyńskich kobiet, klęczących przy ogrodzeniu kościoła i  zgodnie z zasadami swej wiary posypujących piaskiem części ciała, które w ich przekonaniu zgrzeszyły… modlących się i błagających swego Boga o przebaczenie i Jego zgodę na przestąpienie progu świątyni…

Ku memu jednak zaskoczeniu, spotkałem ją jeszcze raz przed powrotem do Polski…
Na targu w Addis Abebie, uśmiechnięty i czarny jak dusza grzesznika sprzedawca w barwnym turbanie oferował afrykańskie pamiątki… Wśród nich spostrzegłem Ją, Czarną Madonnę z suchego Tropikalnego Lasu – a raczej figurkę mającą do złudzenia podobną do niej twarz. Figurka rzeźbiona prymitywnym dłutem w hebanowym drzewie przez murzyńskiego artystę, urzekła mnie od razu uderzającym podobieństwem do spotkanej onegdaj w leśnym mroku Afrykanki… Przyszło mi na myśl, że powinna zachwycić moją żonę, Szarotkę, czekającą w Polsce z naszą ukochaną córeczką Nicole, na mój bezpieczny powrót, a tak bardzo kochającą las, egzotykę i ludzi całego świata…
Transakcja z handlarzem przebiegła błyskawicznie. Ponieważ, ku jego nie ukrywanemu zdumieniu, nie targowałem się ani chwili, a opakowana w czarną saszetkę figurka zniknęła szybko na dnie mojego plecaka.

***

Czarna Madonna poleciała wkrótce ze mną do Europy wraz z paczuszką magicznej czarnej kawy z Etiopii – kraju będącego światową ojczyzną tego niesamowitego napoju. Miały one być prezentem-niespodzianką dla Szarotki, obchodzącej swe imieniny 5 maja.

***

Zwykle zostawiałem przywiezione eksponaty w naszym domu w pokoiku zwanym przez nas „tybetańskim”, gdzie od lat stawialiśmy lub wieszaliśmy ciekawostki przywożone przez naszą rodzinę z całego świata. Były tam; sudańskie skrzypce z orzecha kokosowego, magiczne tybetańskie gongi, bukłak z Somali, proca pasterska z Kongo, Kukri – nepalski nóż Gurkhów i himalajskie chorągiewki modlitewne, kozacki buzdygan Atamana z Siczy zaporoskiej, maczeta z Wietnamu, rogi do wina z Gruzji, izraelska Menora, pustynna podkładka pod głowę Beduinów z Libii, sztylet toledański z Hiszpanii, niezwykłe muszle znad Pacyfiku, fajka pokoju i „łapacze snów” północnoamerykańskich Indian, maski obrzędowe różnych religii i wiele, wiele innych drobiazgów kultury i obrzędów ludów całego świata…

***

Aby jednak uniknąć dekonspiracji , tym razem schowałem mój skarb w swoim pokoju w szafie. Dla lepszego kamuflażu owinąłem go w czekające na lato koszulki T-shirt z nadrukiem, prowadzonego przez Szarotkę młodzieżowego stowarzyszenia survivalu „Szkoła Tygrysów”. Te prezenty miały czekać spokojnie na jej imieniny, obchodzone przez nas 5 maja… Byłem spokojny, że cenna zawartość nie zostanie odkryta przed czasem. Wiedziałem bowiem, że Szarotka po te koszulki nie sięgnie wcześniej niż podczas letnich wakacji.

***

Po powrocie z Afryki złapałem jakieś nękające mnie infekcje, których nie mogłem się pozbyć. Niestety, końskie dawki podawanych dożylnie antybiotyków, które je zwalczały, spowodowały w efekcie awarię  mojego serca i innych narządów wewnętrznych. W końcu przyszedł dzień kiedy karetka reanimacyjna wywiozła mnie na sygnale prosto z sejmowej sali posiedzeń na kardiologię w szpitalu MSW. Po wnikliwej diagnostyce werdykt lekarzy był jeden: trzeba dać się pokroić.

Trochę się stawiałem, kpiąc zuchowato, że nie jestem jakąś wojskową puszką konserw, żeby mnie nożem otwierać, ale rozumiałem, że nie mam wyjścia…

Decyzja nie była łatwa, a poza tym wiązała się z koniecznością położenia się w szpitalu przynajmniej na tydzień, a w Sejmie planowane były wciąż ważne głosowania, objęte klauzulą dyscypliny.  Niestety czekać już nie mogłem, czułem się coraz gorzej.

Rzutem na taśmę zamieściłem więc na Facebooku taki tekst:

„CZYM JEST ZDRADA? Czy zdarzyło się Wam, że ktoś, komu ufaliście bez granic – zdradził Was? Czy wówczas straciliście do niego zaufanie na zawsze? Mnie to właśnie spotkało teraz! Zawiódł mnie bowiem mój organizm, któremu ufałem przez ostatnich 60 lat… Byłem go pewny w górach, w mroźnych burzach śnieżnych, w wilgotnych, przepastnych jaskiniach, na wzburzonym morzu i w piekących upałach Afryki. Działał zawsze jak niezawodny mechanizm, dając mi jeszcze moc niesienia ratunku innym. Jednak nic nie trwa wiecznie. W najbliższy poniedziałek będę operowany.
Wielu z Was spyta mnie, dlaczego mając możliwość trafienia do najbardziej prestiżowych klinik, wybrałem właśnie maleńki szpital w Zawierciu, walczący dzielnie o przetrwanie w dzisiejszych, trudnych czasach bezwzględnego rynku?
A jak miałem postąpić? Jeśli inni mieszkańcy mojego powiatu mogą być tu skutecznie operowani, to i ja mam pełne zaufanie do profesjonalizmu tutejszych lekarzy i pielęgniarek, a największym dowodem zaufania jest powierzenie im własnego zdrowia i życia.
Do zobaczenia więc we wtorek, po wszystkim. To będzie naprawdę piękny dzień!”

*****

Niestety nie był…

Gdy po operacji wybudzałem się już z narkozy, rozdzwoniły się moje dwa telefony komórkowe leżące na szafce przy łóżku.  Wciąż jeszcze oszołomiony znieczuleniem, nie odbierałem ich, obserwując bez reakcji jak dzwonią i dzwonią… Na wyświetlaczu pojawiały się co prawda numery moich najbliższych, ale przez moment przemknęła mi leniwa myśl, że mogliby darować sobie nękanie mnie w szpitalu, niezależnie od tego jak ważna sprawa skłania ich do kontaktu ze mną…
Po kilku godzinach przyjechał do mnie do szpitala mój młodszy syn, którego ratownicy wybrali po mnie naczelnikiem Pogotowia Górskiego na Jurze.  Był przygnębiony.
– Mam straszną wiadomość – powiedział.
– Boże! – pomyślałem z przerażeniem  – zginął któryś z ratowników…
– Co się stało? – spytałem jednak spokojnie, kryjąc swoje emocje, choć miałem wrażenie, że jeszcze śnię jakiś koszmar.
– Nacz! Podczas gdy cię operowali, spłonął Tabor. Twoje Muzeum Ratownictwa i Sportów Górskich, zbiory etnograficzne  i twój dom. Spłonęło doszczętnie wszystko – powiedział. – Nie masz nic!
A ja nagle odczułem jakąś olbrzymią ulgę!
– Ach! – pomyślałem odruchowo – To tylko pożar… nikt nie zginął… Dzięki Ci Boże!

******

Później przypomniałem sobie, że tego dnia rankiem, przed wyjazdem do szpitala, mieliśmy z żoną olbrzymi problem z obudzeniem naszej, niepełnosprawnej córeczki Nicole dotkniętej przez los Zespołem Downa, która poprzedniego dnia późno zasnęła. Zastanawialiśmy się, czy w tej sytuacji nie dać jej spać do południa, ale w końcu zdecydowaliśmy, że musi jechać do szkoły. Bus wożący niepełnosprawne dzieci zabrał ją punktualnie sprzed domu…
Mam dziś świadomość, że gdyby została tego dnia śpiąc w domu, nie umiałaby sobie poradzić z zaskakującą sytuacją, więc ogarnięta pożarem, zamiast wyjść z parterowego budynku choćby przez okno, ukryła by się płacząc w kąciku czy w szafie i otoczona kłębami czarnego dymu, wołając rozpaczliwie „Mama!” – spłonęła by tam żywcem…

*****

Gdy wyszedłem ze szpitala, pojechałem prosto na pogorzelisko.
Faktycznie nie zostało nic… spłonęła Baza traktowana przez nas jak dom. Wszystko co kochaliśmy przestało istnieć. Pozostało czarne pogorzelisko zniszczonego wyposażenia, grubości niemal pół metra, kikuty na wpół spalonych belek i gołe ściany murów baraku, przypominające teraz krematorium…
Czarne, osmolone, bezlistne drzewa wyciągały rozpaczliwie w niebo martwe, rozczapierzone, kikuty spalonych ramion.
Straszliwy, ostry swąd spalenizny unosił się nad smoliście czarnym pogorzeliskiem,  wgryzając się wszystkim w ubrania, skórę i włosy…
Nad tym pogorzeliskiem jak morskie mewy latały tylko unoszone wiatrem białe kartki.  Podmuchy przewracały strony na wpół spalonych książek,  otwierając je na zaskakujących stronach… prezentujących różne sentencje, o tym jak żyć…

Wydawało mi się, że śnię jakiś koszmar. W ciągu kilku godzin spłonęła piękna Baza Szkoleniowa Ratowników Górskich, w którą wkładaliśmy każdy zarobiony grosz, a wraz z nią: zbiory Muzeum Ratownictwa i Sportów Górskich, zawierające 100 letnie eksponaty historii ratownictwa w Polsce i Europie. Spłonęły mozolnie przez nas gromadzone egzotyczne zbiory etnograficzne z całego świata. Spłonęły pamiątki rodzinne, meble, dokumenty, księgozbiór i wszystkie rzeczy osobiste Szarotki, Nicole i moje. Uświadomiłem sobie, że po 40 latach pracy, nie mamy zupełnie nic…
Pozostał tylko straszny żal i pustka.
Jak mantra wracała wciąż natrętna myśl: czy naprawdę minął już Popielec?…

*****

Popielec, to także czas pokuty i pokory…
Nigdy, w najbardziej koszmarnych snach nie przypuszczałem, że przekroczywszy 60-ty rok życia, będę zmuszony przyjąć od kogoś z prawdziwą wdzięcznością „trochę tylko używane” buty, polar, spodnie… Że bez tego, w pierwszych dniach po pożarze, musiałbym chodzić w dresie, w którym wyszedłem ze szpitala…  Nie przypuszczałem, że przyjdzie czas kiedy moja żona ucałuje ze łzami wdzięczności kobietę, która przyniesie jej w prezencie poduszkę, koc, prześcieradło i mydło, żeby było w ten straszny czas, pod czym spać i czym się umyć… Ciężko jest przyjąć od obcych ludzi pomoc, w najbardziej intymnych sferach życia… Przyjąć, dziękując dziś pokornie , podczas gdy sami czuliśmy się przez lata, przebojowymi ludźmi sukcesu, nastawionymi nie do przyjmowania wsparcia, ale do niesienia pomocy innym…
Przyjąć uniżenie i z wdzięcznością każdy, choćby najskromniejszy dar, to duża lekcja pokory…

Pewnego dnia odebrałem najdziwniejszy telefon w życiu.
Męski głos w słuchawce powiedział:
– Czy wie pan, panie pośle, skąd pańskie ostatnie problemy?
– Nie bardzo – odpowiedziałem.
– Przypomnę więc panu stary dowcip, jak to baba przychodzi do lekarza i skarży się, że jej mąż wciąż żąda od niej seksu, a ona już nie może. Lekarz na to: – Niech mu pani daje do posiłków tabletki na przeczyszczenie. – A to pomoże? – pyta baba. Lekarz na to: Zapewniam, że wtedy bardziej będzie pilnował swojej dupy niż waszej.
– Nie rozumiem kontekstu – powiedziałem zniesmaczony,
– To przecież proste, niech pan sobie przypomni, komu pan w ostatnich latach nastąpił na odcisk i komu mogło zależeć na tym, żeby się zajął pan sobą, a nie pewnymi sprawami …
– Nie mam pojęcia, a kto mówi? – spytałem.
– Moje nazwisko nic Panu nie powie, ale niech pan sobie to dobrze na przyszłość przemyśli….

***

Kilka miesięcy wcześniej zmarła moja Matka. Przeniosłem więc od niej ocalałe z pożogi wojennej pamiątki rodzinne. Były to listy, a właściwie grypsy, pisane przez mojego Ojca z obozu koncentracyjnego, w którym, będąc więźniem, pełnił funkcję polskiego lekarza. Były listy z Izraela, USA i innych krajów świata pisane doń po wojnie przez więźniów przez Niego ocalonych. Była też rzecz o niewyobrażalnej wartości kultowej: maleńki, metalowy kielich, wyklepany potajemnie z karabinowej łuski przez więźniów hitlerowskiego obozu koncentracyjnego, w którym więzień-ksiądz udzielał w nocy chrześcijańskim współwięźniom, Komunii Świętej podając, zamiast wina, wodę z kroplą krwi więźnia, który tej nocy dostąpił tego zaszczytu… Dla mnie, była to rzecz najcenniejsza w całym, naszym domu.
Kielich magiczny, zawierający w sobie ludzkie tragedie, rozpacz, cierpienie, strach, wiarę , nadzieję i śmierć…

Niestety. Wszystko, albo spłonęło, albo totalnie stopiło się wskutek wysokiej temperatury pożaru. Tylko czasem, pod, na wpół spalonymi deskami bądź zwęglonymi ubraniami napotykałem na jakieś ocalone drobiazgi… Które za każdym razem budziły zaskoczenie i wzruszenie…

*****

Pewnego dnia był już wieczór. Słaby jeszcze po operacji i umordowany setnie wielogodzinnym porządkowaniem pogorzeliska, przeglądaniem i wywożeniem na taczkach do kontenera wypalonych rzeczy, dotarłem do pokoju dziecinnego. Szukając zabawek, pochyliłem się nad  czarnymi od sadzy resztkami łóżeczka naszej córeczki Nicole.  Nagle! Gdy odrzuciłem łopatą spaloną kołdrę i koc, na podłogę wypadło dziecko bez twarzy! Lodowate ciarki przebiegły mi po plecach jakbym zobaczył upiora…
Po chwili, opanowując emocje, zorientowałem się, że półmroku u moich stóp leży duża, gumowa lalka ubrana w dziecięce ciuszki. Lalka ze stopioną twarzą i brzuszkiem. Lalka, za pomocą której bawiąc, uczyliśmy naszą Nicole jak opiekować się kimś bardziej bezradnym niż ona…

Jakoś straciłem już tego dnia chęć i siły do pracy… Opanowało mnie nieodparte pragnienie, aby pojechać szybko na naszą zastępczą kwaterę pogorzelców i przytulić się do ciepłego policzka naszej córeczki…

*****

Przyszedł jednak czas gdy musiałem przyjść z Nicole na pogorzelisko. Gdy weszła do wypalonego domu powiedziała: – O! Jaki bałagan! – a potem:
O! To mój pokój! A gdzie są zabawki? – spytała bezbrzeżnie zdziwiona.
– Był pożar – powiedziałem – Spaliło się wszystko i teraz nie ma już nic!
– Acha! – powiedziała z przekonaniem, jakim zawsze kwitowała rzecz kompletnie dla niej niezrozumiałą. Ale potem, po namyśle, dodała – Przykro mi, tatusiu…
Więc dla poprawienia nastroju zaczęliśmy na wyścigi, wspólnie ładować taczki spalonymi sukienkami i resztkami zabawek. Przygnębiająca atmosfera zmieniła się na sportową. Bo chodziło o to, kto swoją taczkę załaduje szybciej!
Nicole oczywiście wygrała!
Radości nie było końca!

*****

No nie! Tak, się nie da pracować!

Nadszedł dzień kiedy grzebiąc w pogorzelisku natrafiłem nagle na niemal w całości ocalałą książkę: „Z czego śmieją się młodzi ludzie na świecie?”. Wziąłem ją do swych, umorusanych sadzą rąk, przysiadając na moment na taczkach. Nieopatrznie odwróciłem kartki i przeczytałem pierwszy dowcip… Zacząłem się śmiać.  Czytając kolejne kawały śmiałem się coraz bardziej… Gdzieś w dal odpłynął odór i koszmar pogorzeliska, którym, być może, czyjaś zawiść lub złość, odebrała nam, nasz skromny, ale ukochany dom. Śmiałem się długo, śmiałem się do łez…

I jak ja w takich warunkach mam pracować, sprawnie wywożąc do kontenera gruz i zgliszcza? Może ktoś wie?

*****

Dni płynęły, nasz świat przyśpieszył i każdy dzień przynosił nowe wrażenia. W obliczu naszej tragedii, utraty dorobku całego życia spotykała nas wielka ofiarność i serce, nie tylko od przyjaciół, ale bywało, że i od ludzi zupełnie obcych.

Jednak ku swemu zaskoczeniu, choć na szczęście niezwykle rzadko, zdarzało się, też, że wyczuwałem czyjąś, z trudnością skrywaną, satysfakcję z naszego nieszczęścia …

Starałem się wówczas pamiętać, że ludzie są różni, więc zdarzają się i tacy, którzy swoje frustracje i gorycz własnego niepowodzenia przelewają na innych, ciesząc się z porażki tych, którym się udawało…

Mimo to myślę, że najważniejsze w życiu jest to, aby pamiętać dobro, czynione przez przyjaciół i ludzi nam autentycznie życzliwych… a przede wszystkim tych którzy, sami nie mając wiele, wsparli nas w trudnej chwili… a przecież, nie musieli.

Myśląc o tym, przypomniał mi się dawny wypadek w górach, który można porównać do tej sytuacji. Otóż kilkuosobowy zespół alpinistów, po ciężkim, zimowym biwaku schodził do schroniska. Byli wyczerpani i straszliwie spragnieni. Osiągnąwszy bezpiecznie dolinę szli ścieżką luźno, w zwiększających się odstępach. Gdy pierwszy doszedł do stawu, napił się wody z zastanej tam przerębli i poszedł dalej. Po nim zrobił to następny i kolejny… Gdy dotarli do schroniska i odsapnęli, zaniepokoili się nieobecnością ostatniego z kolegów. Przełamując więc narastające uczucie potwornego zmęczenia, zawrócili po swoich śladach. Wtem, napotkali swego partnera leżącego twarzą w przerębli, z brezentowym plecakiem wypełnionym linami i ciężkim sprzętem. Plecakiem, który swym ciężarem przesunął się i wgniótł głowę, wycieńczonego pod lód i utopił, w chwili, gdy nieszczęśnik pochylił się by zwilżyć wyschnięte usta…
Gdyby był z nim ktoś. Gdyby w tamtej chwili podał mu rękę lub odciążył plecak, do tragedii by na pewno nie doszło… Tylko przez moment potrzebował jednej, pomocnej dłoni…

Myślę, że mnie było dane podnieść się, właśnie dzięki tym licznym, przyjaznym dłoniom, które wyciągnęły się ku nam życzliwie w krytycznym dla nas czasie …

*****

Na pogorzelisku spędzałem każdą wolną chwilę grzebiąc w zgliszczach… Pewnego dnia odgruzowując to, co zostało z mojego pokoju natrafiłem na wpół spalone zawiniątko.  Były to koszulki młodzieżowego stowarzyszenia survivalu „Szkoła Tygrysów”, a w nich – nietknięta afrykańska figurka Czarnej Madonny z Suchego Tropikalnego Lasu!!!

Gdy ją opłukałem w bieżącej wodzie, spod pokładów sadzy wyjrzała Jej spokojna twarz, w której oczami mojej duszy widziałem potęgę wiary, nadziei i miłości…  Przyszło mi wówczas na myśl stare przysłowie buddyjskie:

„Jeśli źli ludzie spalą ci dom i nie będziesz miał dachu nad głową, to też może być powód do radości – będziesz miał wówczas piękny widok na niebo”.

 

Piotr van der Coghen
słowa te skreśliłem w dniu 13 czerwca 2013 r
w Warszawie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *