Home » Bez kategorii » Wyjący upiór

Wyjący upiór

WYJĄCY UPIÓR

Ciekawe, ale często bywa, że życie może nam uratować przypadek. Przypadek, którym może być na przykład  głęboka wiara w duchy… u zupełnie przypadkowego, dorosłego  turysty.

Pewnego lipcowego dnia do Centrali Grupy Jurajskiej GOPR w Podlesicach przybiegł mimo straszliwego upału i własnej wielkiej tuszy, bardzo zaaferowany starszy pan, który z wypiekami na twarzy opowiedział ratownikom, że przy szlaku w lesie usłyszał upiora… Ratownicy przypatrzyli mu się uważnie podejrzewając ciekawy przypadek psychiatryczny ale poprosili o szczegóły.
Turysta opowiedział im, że najpierw wysłuchał opowieści przewodnika o pokutujących duchach ruin zamku w Morsku, a potem powędrował dalej szlakiem w kierunku ruin średniowiecznego zamku w Bobolicach. Wtem idąc leśnym duktem usłyszał przerażające wycie upiora!

Ratownicy ze zrozumieniem pokiwali głowami, ale poskarżyli się, że im w samo południe nigdy nie było dane słyszeć ani widzieć żadnego ducha i poprosili, żeby turysta zaprowadził ich do upiora, żeby mogli się z nim bliżej zapoznać. Starszy pan zgodził się ale zastrzegł, że do jaskini gdzie mieszka zły duch, nie podejdzie z nimi, ale wskaże z daleka to okropne miejsce.

Po kilku minutach goprowski Land Rover podjechał na polanę w rejon Jaskini Szpatowców. O pień drzewa zawiązana była lina alpinistyczna, która ginęła w mroku pochylni. Gdy krzyknęli odezwał się w czeluści przerażający dźwięk: ni to kwik, ni charczenie, ni wycie? Postanowili więc sprawdzić, co się tam dzieje. Gdy zjechali na swoich linach na dno jaskini ich oczom ukazał się niecodzienny widok: na kamieniu siedział skostniały, niezwykle skąpo ubrany człowiek, lat ok.40, mogący porozumiewać się z ratownikami wyłącznie piszczącym szeptem przechodzącym w rodzaj kwiku. Po chwili sprawa wyjaśniła się.

Ów 40-latek pracując od lat Warszawie lub w jakiejś innej asfaltowej dżungli, w jakiejś nudnej firmie, przypomniał sobie pewnego dnia, że gdy miał lat 20, to życie było piękne. W  gronie studenckim wyjeżdżali na Jurę do jaskiń. Biwakowali i palili ogniska. Koledzy byli weseli a dziewczyny zalotne i łatwe. Zatęsknił więc za tymi dniami i goniąc wspomnienia, wyciągnął gdzieś spod szafy starą, dwudziestoletnią, polską linę bielskiego „bezalinu” udał się samotnie na Jurę do jednej z zapamiętanych jaskiń.

Był wówczas środek tygodnia i Jura była pusta. Przed zjazdem pozostawił więc pod drzewem plecak ze wszystkimi rzeczami. Upał tego dnia był straszliwy więc mokry od potu, ubrany jedynie w krótkie spodenki i koszulkę-bokserkę, wybrał drzewo na chybił trafił, zawiązał o nie linę i zjechał po niej na dno jaskini.

Niestety zrobił wcześniej błąd i zakładając stanowisko zjazdowe wybrał drzewo rosnące zbyt daleko od otworu. W tej sytuacji lina okazała się za krótka. Co prawda liny polskiego „bezalinu” były słynne ze swej niesamowitej rozciągliwości co spowodowało, że bezpiecznie osiągnął dno, ale po odciążeniu liny zjazdowej i wypięciu z niej przyrządu zjazdowego – rzeczona lina strzeliła w powietrze jak guma od majtek i… jej końcówka zawisła 3 metry nad dnem jaskini…

Czegóż ten nieszczęśnik nie robił by móc do niej dosięgnąć i wrócić po niej na powierzchnię!  Z kamieni zalegających dno jaskini ułożył kopczyk. Wdrapał się na niego i skacząc w górę  próbował chwycić koniec liny. Oczywiście kilkakrotne próby kończyły się bolesnymi upadkami. Próby wspinaczki po śliskich i mokrych ścianach jaskini też przysporzyły mu tylko sińców.

W końcu poddałjąc się uznał, że jest beznadziejnie uwięziony i zgnębiony począł wołać o pomoc. Zmarznięty i dygoczący (w jaskiniach panuje stała temp. +/- 5-8 st. C. czyli jak w domowej lodówce), krzycząc z dna jaskini, próbował zwrócić na siebie czyjąś uwagę. Godziny płynęły. Niestety w środku tygodnia szlaki były puste. Po nieokreślonym bliżej czasie  takiego krzyku ochrypł do tego stopnia, że był w stanie wydawać z siebie tylko kwiki i wycia…

A te właśnie wycia usłyszał miłośnik jurajskich legend, który postanowił podzielić się swą rewelacją z ratownikami jurajskiego GOPR.

I dobrze się stało, bo w przeciwnym wypadku nieszczęsny miłośnik jaskiń, siedząc na dnie jaskini w samych batkach wychładzałby się stopniowo i odwadniał, coraz bardziej, z godziny na godzinę… z dnia na dzień, aż do nie daj Boże smutnego końca, albo do przybycia jakiejś innej ekipy żądnej podziemnych wrażeń…

Piotr van der Coghen
15 sierpnia 2009 r
Podlesice 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *