Home » Bez kategorii » Alpinizm i Heine-Medina

Alpinizm i Heine-Medina

ALPINIZM I HEINE-MEDINA

Była już niemal dorosłą kobietą, niestety jej ciało zdeformowało porażenie wywołane chorobą Heinego-Medina do tego stopnia, że musiała poruszać się głównie na wózku inwalidzkim rzadko decydując się na człapanie o kulach.
Powiedzmy, że miała na imię Halinka.
Zdradzono nam, że jej cichym, ogromnym marzeniem od lat jest wspinaczka skalna…

 

Prezes Fundacji „Ducha” z Torunia, a zarazem organizator obozu terapeutycznego dla niepełnosprawnych, Stanisław Duszyński (zw. Duchem) zastrzegał, że nie musimy  realizowac tego, wydawałoby się niewykonalnego zadania, aczkolwiek nie ukrywał, że odmowa będzie dla Halinki bolesnym ciosem.
Z drugiej strony z troską prosił o gwarancję, że na pewno nic się jej nie stanie…

Zwykle gdy opiekun lub rodzic uczestnika zajęć wspinaczkowych domaga się gwarancji bezpieczeństwa odpowiadam, że jeśli szuka gwarancji powinien kupić sobie toster albo lokówkę, (bo do niej producent zawsze dołącza gwarancję). Natomiast wszelkie sporty niosące dużą dawkę adrenaliny, są obarczone zawsze pewną ilością potencjalnego ryzyka, bo na tym polegają sporty ekstremalme.
I tak już być musi.

Jednakże tym razem było oczywiste, że dawałem 200 % gwarancji, że Halince nic  złego nie może się przydarzyć…

*****

Na wspinaczkę wybraliśmy samotną białą skałę.  Miała ona ciekawą formę, oferującą prócz pionowych ścian, również pięknie urzeźbiony, skośny trawers, który jak znalazł nadawał się do naszego celu: wspinaczki z osobą z tak poważną dysfunkcją aparatu ruchu.

Na wstępie, jeszcze na wózku, ubraliśmy Halince uprząż wspinaczkową i kask. Zawiązaliśmy linę asekuracyjną. Wytłumaczyliśmy jak nasza wspinaczka będzie wyglądała i czego od niej oczekujemy. Przyjęła to z roziskrzonymi ciekawością oczami. Czuliśmy, że ufa nam bezgranicznie. Niezwykle skupiona wysłuchała instrukcji, jakby chciała ją zapamiętać na całe życie…

Aby sprawnie zrealizować czekające nas zadanie zaangażowało się do niego trzech ratowników górskich: jeden asekurował liną wspinającą się Halinkę.  Drugi wspinał się poniżej Halinki i ustawiał jej niemal bezwładne nogi na stopniach skalnych. Trzeci wspinając się obok układał powyginane ręce porażonej na chwytach. Praktycznie jej wspinaczka polegała na podciąganiu się przez nią mięśniami brzucha o centymetry. Ale wspinała się! Robiła to tak jak potrafiła, ale wspinała się!

Trwało to oczywiście bardzo długo. Wszyscy, (bo i ona i my) umordowaliśmy się setnie, ale w końcu spoceni i zdyszani osiągnęliśmy upragniony szczyt skały. Jednakże gdy usiedliśmy razem na półce i jak robią to od niepamiętnych czasów taternicy-partnerzy, wyciągnęliśmy termos z herbatą – ona nagle rozpaczliwie rozpłakała się…

Zaniepokojeni zapytaliśmy czemu płacze? I wówczas, tłumiąc szloch  opowiedziała nam swoją, tajoną przed innymi, historię:

Mieszkała od urodzenia na wsi. W dużym gospodarstwie rolnym. Dom był pełen dzieci zarówno jej rodzeństwa jak i ich kolegów i koleżanek przychodzących tam codziennie. Ale Halinka porażona była od dziecka. To spowodowało, że nie mogła brać udziału we wszystkich zabawach i gonitwach urządzanych przez dzieciaki. Mogła być tylko ich smutnym obserwatorem. Co prawda matka nakazywała rodzeństwu zajmować się nią, żeby się nie nudziła, ale któż by o tym pamiętał, gdy dookoła dzieje się tyle ciekawych rzeczy?

Halinka dość szybko zorientowała się, że celem najczęstszych wypraw dzieciarni była wielka, stojąca na podwórzu stodoła, a szczególnie jej poddasze. Tam rozlegały się śmiechy, piski, tupoty i dzikie brewerie.

Niestety ona mogła tylko kuśtykając z trudem stanąć u wrót tej stodoły, opierając się nieporadnie na drewnianych szczudłach.  Tu kończyło się jej spotkanie z przygodą, bowiem pośrodku stodoły,  na klepisku, stała olbrzymiej długości drabina prowadząca wysoko, do ciemnego otworu w suficie. To tam w ciemności kłębił się  zupełnie dla niej niedostępny, zaczarowany świat. Świat marzeń…

Marzenie jego poznania potęgowało się z miesiąca na miesiąc, z roku na rok i w końcu przerodziło się w prawdziwą obsesję…

Pewnego razu wpadła na pomysł realizacji swego marzenia… Przygotowywała się do tego długo. Każde łakocie jakie dostawała z okazji imienin, urodzin, dnia dziecka czy świąt, skrzętnie chomikowała. W końcu była gotowa. Ubłagała rodzeństwo i ich kolegów, żeby pomogli się jej dostać na poddasze stodoły. Niebagatelnym argumentem z jej strony był skarb jaki oferowała: odejmowane sobie od ust miesiącami cukierki i pierniczki… Dzieciaki skuszone, rzadkimi wówczas na biednej wsi słodkościami, zgodziły się.

W wielkiej tajemnicy przed dorosłymi ruszyła dziecięca akcja. Dwoje malców pchało Halinkę po drabinie do góry, a trójka stojąca na piętrze ciągnęła ją ze wszystkich sił na sznurze uplecionym ze starych szmat. Reszta z wypiekami na twarzy dopingowała kolegów. Halinka powolutku była coraz wyżej i wyżej… jeszcze chwila, a włoży głowę przez ciemny otwór i zobaczy te wszystkie wspaniałości, które kusiły okoliczne dzieci. Stanie się tak, że i ona będzie mogła z przejęciem opowiadać o tych zabawach na strychu…

I nagle: trzask! Do stodoły weszła matka! Na widok Halinki na drabinie zdenerwowała się strasznie i zaczęła wrzeszczeć: „Z tymi chuliganami już nie można wytrzymać! Józek! Franek! Chodźcie tu i patrzcie, co one wyrabiają z kaleką!!!..”
Przerażona dzieciarnia jak spłoszone wróble rozpierzchła się przed złością gospodyni i jej grabiami.  Halinka została w 2/3 drabiny bezradnie wklinowana między szczeble… Po chwili zdjęli ją szczęśliwie stamtąd mężczyźni zwabieni krzykiem matki… ale jej dziecięce marzenia legły w gruzach, raz na zawsze…

Wiedziała, że nie ma takiego skarbu, który mogłaby zgromadzić i podzielić się, żeby dzieci zaryzykowały jeszcze raz taką wyprawę i bolesne razy skórzanymi lejcami od ojca… Że może płakać noc w noc, ale taka szansa poznania nieznanego, już się nigdy nie zdarzy.
Dla niej ten czarny, tajemniczy otwór w suficie, otwór który prowadził do dziecięcego raju śmiechów, krzyków i zabaw – pozostał na zawsze nieosiągalnym marzeniem… Stał się na zawsze obsesją, przekleństwem jej dzieciństwa…

***

Siedzieliśmy w milczeniu, zamyśleni…

Po pewnym czasie Halinka otarła łzy i podnosząc dumnie głowę powiedziała, że teraz, siedząc po zwycięskiej wspinaczce na szczycie skały z ratownikami górskimi, jak równy z równym, gdy patrzy z góry na rozciągającą się w dole polanę, kolegów obserwujących ją z dołu i… na swój wózek inwalidzki…
teraz gdy chłonie na twarzy powiew wiatru wiejącego na szczytach skalnych baszt – czuje, że osiągnęła swoje marzenie sprzed lat.
Czuje, że koszmar niespełnionego pragnienia z dzieciństwa, koszmar szydzącego z niej, czarnego otworu w stropie stodoły – zniknął na zawsze…

Zrozumieliśmy jej łzy…
Po prostu, czasem człowiek tak strasznie płacze wtedy, gdy jest szczęśliwy…

Piotr van der Coghen
Wiedeń, 5 sierpnia  2011 r.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *